środa, 19 listopada 2014

#18 Rozwaliłam samochód.

Mój post o wycieczce do Waszyngtonu się pisze, ale jako iż jestem debilem to muszę podzielić się tym jakże świeżym odkryciem z Wami.

Otóż tak. Wyjeżdżając wczoraj z garażu nie spojrzałam we wsteczne lusterko i zarypałam w nie do końca otwarte drzwi garażowe. Poszła cała tylna szyba. W drobny mak. Przedziwne uczucie mnie ogarnęło przez chwilę. Częściowy paraliż, a później tysiąc myśli na sekundę wśród których prym wiodła: "jak to ukryć przed hostką?". Zidiociałam w jednej chwili rzecz jasna. Pobitej szyby w samochodzie i wygiętej bramy garażowej NIE DA się ukryć przed żadnym człowiekiem niemającym problemów z oczami. Zaręczam Wam, nie da się. Zaczęłam się więc zastanawiać czy zacząć pakować walizki i zwiewać, czy też bez walizek będzie szybciej. Bez walizek byłoby szybciej, ale ostatecznie wygrał zdrowy rozsądek, a raczej niechęć przed uciekaniem w ten cholernie zimny listopadowy dzień.
Więc chcąc nie chcąc zadzwoniłam do swojej host mamy, by uprzedzić ją, że nie będę w stanie odebrać małej z przedszkola. W ogóle nie będę w stanie zrobić nic konstruktywnego, bo akurat jestem w proszku i popłakuję sobie w kącie garażu patrząc na burdel jaki zrobiłam. 
Moja host mama jest aniołem, tyle wam powiem. Jest cudowna, wspaniała i jedyna w swoim rodzaju. Od razu powiedziała mi, że nic się nie stało, że takie rzeczy się zdarzają, że zaraz wychodzi z pracy, odbierze małą i ogarnie ubezpieczenie i mechanika. 

Wróciła do domu, przytuliła mnie, a potem zrobiła pumpkin pie. Moje pierwsze w życiu. Tak więc zaliczyłam wczoraj dwa pierwsze razy.

I teraz siedzę w domu i czekam na pana, który wstawi nową szybę do mojego biednego autka. Za którą nota bene nie muszę płacić, bo host mama powiedziała, że to drobnostka. Szok i niedowierzanie, że taki człowiek chodzi po świecie.

Morał na dziś, jutro i zawsze: Wyjeżdżając z garażu zawsze patrz we wsteczne lusterko i nie skupiaj się na przełączaniu radia w poszukiwaniu lepszej piosenki.

wtorek, 4 listopada 2014

#17 Nie wiem jak nazwać tego posta.

Miałam napisać posta o weekendowym wyjeździe do Waszyngtonu, ale chciałabym najpierw wrzucić kilka zdjęć z poprzednich tygodni, żeby zachować chronologię. Wiem, wiem, jestem dziwna :) Ale traktuję tego bloga jako swoisty pamiętnik, który pozostanie mi po tym roku, więc niech już będzie, a co mi tam, haha.

W poprzednią niedzielę, 26/10, znów oczywiście pojechałyśmy do Philly. Było super, bo mogłyśmy się spotkać i pogadać, zrelaksować, zresetować... No a poza tym poszłyśmy do zoo. Nikomu nie poleciłabym filadejfiskiego (hę?)... filadelfijskiego zoo z jednego powodu: zwierzęta w nim wyglądają na nieszczęśliwe. Zoo jest stosunkowo niewielkie (host mama powiedziała mi, że jest to jedno z najstarszych zoo w Stanach, więc pewnie dlatego) i naprawdę szare i smutne. Poza tym mają niewiele zwierząt. Nie bawiłyśmy się specjalnie dobrze, stwierdziłyśmy, że 20 dolarów poszło na zmarnowanie, ale jako, iż był to weekend poprzedzający halloween, zoo zorganizowało trick or treat, więc wszystkie dzieciaki były poprzebierane. Małe Olafy... <3

W czwartek moja mała A. miała paradę halloweenową, która odbywała się w budynku prywatnej uczelni. Pojechałam tam i przepadłam. Przepięknie usytuowany kompleks budynków w pseudo europejskim stylu (wiecie o co mi chodzi, Amerykanie mają hopla na stylizowanie swoich budynków a la "mają 500 lat"), a wszystko to na zamkniętej przestrzeni otoczonej lasem (i tak oto zabrzmiałam jak z reklamy..., a miało nie być tandetnie). Przepadłam też dlatego, że parada odbywała się w sali gimnastycznej uniwersytetu obok której był przeszklony basen i korty. Było na co popatrzeć. I nie, nie mam na myśli olimpijskiego basenu czy ciekawej faktury nawierzchni kortu. 
Parada jak parada. Mnóstwo Elz, tyle wam powiem.

Piątkową paradę starszej E. ominęłam. E. była przebrana za anioła. Słodziacko, naprawdę.
A potem było Halloween. W moim przypadku nie ma o czym mówić, bo się nie przebierałam i jedynie rozdawałam cukierki. Nie porywa mnie to święto, nie jest to zupełnie mój typ, ale bawiłam się naprawdę dobrze.

Cóż poza tym... Jesień jest przepiękna, chciałabym, żeby zima nigdy nie nadeszła. Ale niestety z dnia na dzień robi się coraz zimniej. Wiem, że spadnie śnieg, bo po tej stronie Stanów to norma. Na szczęście mój kochany maluszek A. nie lubi zimna i najprawdopodobniej nie będę musiała bawić się na dworze w śniegu.

 Jesień, moja ukochana pora roku w Stanach jest przepiękna!

Wszystkie dzieci w Ameryce mają domki na drzewach...

Sala gimnastyczna. U góry był balkon po którym ludzie biegali w kółko. Fantastyczna sprawa, szczególnie w zimie!

Pan Dzik ma polskie korzenie...? :)

 Mój mały banan <3 (denerwowała się, bo każdy do niej podchodził i mówił: mam ochotę cię zjeść, a ona jest na etapie brania wszystkiego bardzo na poważnie i nawet gdy mówię do niej moja mała księżniczko lub jesteś małym kotkiem tłumaczy mi: nie, ja jestem dziewczynką.



 Nasze dynie czekające na rozświetlenie :)
(moja druga od lewej).

 Trick or treaty

Nasz trzymetrowy kot stojący w ogrodzie.

Moja już rozświetlona dynia :)

Cóż poza tym... Zmieniłam płytę w samochodzie i już nie słuchamy soundtracku z Krainy Lodu (szczerze powiedziawszy po setnym przesłuchaniu wszystkich piosenek po prostu wymiękłam). Teraz słuchamy popularnych piosenek śpiewanych przez dzieci. Tak więc wszystkie te Bruno Marsy, Nicki Minaj, Katy Perry i inni przedstawiciele szeroko pojętej muzyki popularnej brzmią w dziecięcej wersji, oczywiście ze zmienionym w wielu przypadkach tekstem. Tak więc na przykład Bruno Mars nie śpiewa rzecz jasna I wanna be a billionaire so fucking bad tylko I wanna be a billionaire so very bad. Jedną piosenkę jestem w stanie słuchać i słuchać. Jest to Pocketful of sunshine którą lubimy obie z A. We mnie wyzwala endorfiny z rana. Cholera. Szczęście.


Na koniec:

Oho ho. Nic bardziej mylnego! Ja już biegam i jestem zaskoczona, że tak bardzo to polubiłam :)

Nowe buty gwarantem sukcesu :D
 
Trzymajcie się ciepło! :)