czwartek, 18 grudnia 2014

#19 O Boże, Boże... Bożenko

Jaki smutek mnie ogarnia, gdy patrzę że nie pisałam równy miesiąc. Jak i gdzie podziało się te 30 dni? No i co przez ten czas robiłam?
Niech zdjęcia przemówią, bo doprawdy ja już sama nie pamiętam!


Modny i szykowny plecak w kolorową panterkę, serduszko, gwiazdkę i pacyfkę na wycieczce ze mną w Waszyngtonie.

Dlaczego wszystko było w przebudowie?

11 listopada z najnajnajlepszą rodziną świata. Ruskie pierogi, zimne ognie na tarasie i śpiewanie polskiego i amerykańskiego hymnu. Kocham tę rodzinę całym sercem!

Śnieg na Święto Dziękczynienia!
(i pierwszy bałwan w życiu E. ulepiony ze mną!)


 
Szoping w czarny piątek. Trochę zawód, bo spodziewałam się lepszych przecen, ale cieszę się, że to przeżyłam.

Mój samochód-renifer gotowy na święta!

Dostaliśmy list od Świętego Mikołaja w którym o mnie wspomniał. A to prorok, skąd wiedział?


Na siłowni czytam książki...

W kinie na "Igrzyskach śmierci". Leżałyśmy jak u siebie na kanapie, bo fotele się całkowicie rozkładały. Czasami kocham ten kraj :D

Kocham mrożone jogurty i jest to w zasadzie jedyna rzecz na którą się tutaj rujnuję.

Prezent od host rodziny: kryształowy płatek śniegu na choinkę z tegoroczną datą, żebym zawsze pamiętała święta spędzone z nimi. Mówiłam już, że są najlepsi?

Sweter nie ocenia. Sweter grzeje i się świeci.

Powrót do nauki. Jestem niezwykle ciekawa, czy mam na co czekać, czy te zajęcia będą bezsensu.

Niedługo święta, więc mam wybitnie podły humor. Host mama stara się mnie pocieszać i organizować nam przeróżne atrakcje, więc jeździmy w różne fajne miejsca (u mnie na podium cały czas miejsce z trampolinami gdzie mogę wyskakać się za wszystkie czasy i później mam zakwasy w dziwnych miejscach) i opycha mnie jedzeniem. Ostatnio codziennie jemy poza domem :( Na szczęście dostałam od host rodzinki karnet na siłownię, więc chodzę tam codziennie i jak na razie jestem coraz bardziej zakręcona na tym punkcie. 

Po świętach wyjeżdżamy na tydzień. Nowy Rok spędzimy w Waszyngtonie, a później odwiedzimy jeszcze kilka innych miejsc. Bardzo długo zastanawiałam się, czy chcę spędzić z nimi Sylwestra, biłam się z myślami, ale ostatecznie jestem zadowolona z tej decyzji. Stwierdziłam, że skoro mogę za darmo z nimi pozwiedzać to głupio byłoby z tego rezygnować. I dobrze zrobiłam, bo moja najlepsza koleżanka tutaj wyjeżdża na święta i Nowy Rok do innego stanu, więc prawdopodobnie i tak nie miałabym zbyt atrakcyjnych planów.

Teraz tylko przeżyć święta. Nienawidzę tego, że w tak wielu świątecznych piosenkach pojawia się tekst, parafrazując, "na święta najlepiej jechać do domu". Gdy to słyszę w moich oczach pojawiają się łzy. Bardzo kocham moją host rodzinę i wiem, że trafiłam do najlepszej możliwej, ale mimo wszystko moja prawdziwa rodzina jest dla mnie najważniejszym darem i w ten świąteczny czas tęsknię za nimi najbardziej. I wciąż czekam na paczkę, którą mi wysłali. To już ponad tydzień. Oby doszła do świąt.

I to by było na tyle. Moje życie tutaj jest absolutnie fantastyczne. Ostatnio na jakimś blogu przeczytałam, że "niektóre dziewczyny nie piszą prawdy na swoich blogach, idealizują bycie >au pair<". Serio? Na co mam narzekać skoro nie mam powodów? Moje host dzieciaki są fantastyczne, a host mama to najcieplejsza i najkochańsza kobieta świata. Wszystkie moje koleżanki chcą by je adoptowała, haha, więc nigdy w życiu nie powiem złego słowa, bo nie mam na co!

A w niedzielę Nowy Jork <3


środa, 19 listopada 2014

#18 Rozwaliłam samochód.

Mój post o wycieczce do Waszyngtonu się pisze, ale jako iż jestem debilem to muszę podzielić się tym jakże świeżym odkryciem z Wami.

Otóż tak. Wyjeżdżając wczoraj z garażu nie spojrzałam we wsteczne lusterko i zarypałam w nie do końca otwarte drzwi garażowe. Poszła cała tylna szyba. W drobny mak. Przedziwne uczucie mnie ogarnęło przez chwilę. Częściowy paraliż, a później tysiąc myśli na sekundę wśród których prym wiodła: "jak to ukryć przed hostką?". Zidiociałam w jednej chwili rzecz jasna. Pobitej szyby w samochodzie i wygiętej bramy garażowej NIE DA się ukryć przed żadnym człowiekiem niemającym problemów z oczami. Zaręczam Wam, nie da się. Zaczęłam się więc zastanawiać czy zacząć pakować walizki i zwiewać, czy też bez walizek będzie szybciej. Bez walizek byłoby szybciej, ale ostatecznie wygrał zdrowy rozsądek, a raczej niechęć przed uciekaniem w ten cholernie zimny listopadowy dzień.
Więc chcąc nie chcąc zadzwoniłam do swojej host mamy, by uprzedzić ją, że nie będę w stanie odebrać małej z przedszkola. W ogóle nie będę w stanie zrobić nic konstruktywnego, bo akurat jestem w proszku i popłakuję sobie w kącie garażu patrząc na burdel jaki zrobiłam. 
Moja host mama jest aniołem, tyle wam powiem. Jest cudowna, wspaniała i jedyna w swoim rodzaju. Od razu powiedziała mi, że nic się nie stało, że takie rzeczy się zdarzają, że zaraz wychodzi z pracy, odbierze małą i ogarnie ubezpieczenie i mechanika. 

Wróciła do domu, przytuliła mnie, a potem zrobiła pumpkin pie. Moje pierwsze w życiu. Tak więc zaliczyłam wczoraj dwa pierwsze razy.

I teraz siedzę w domu i czekam na pana, który wstawi nową szybę do mojego biednego autka. Za którą nota bene nie muszę płacić, bo host mama powiedziała, że to drobnostka. Szok i niedowierzanie, że taki człowiek chodzi po świecie.

Morał na dziś, jutro i zawsze: Wyjeżdżając z garażu zawsze patrz we wsteczne lusterko i nie skupiaj się na przełączaniu radia w poszukiwaniu lepszej piosenki.

wtorek, 4 listopada 2014

#17 Nie wiem jak nazwać tego posta.

Miałam napisać posta o weekendowym wyjeździe do Waszyngtonu, ale chciałabym najpierw wrzucić kilka zdjęć z poprzednich tygodni, żeby zachować chronologię. Wiem, wiem, jestem dziwna :) Ale traktuję tego bloga jako swoisty pamiętnik, który pozostanie mi po tym roku, więc niech już będzie, a co mi tam, haha.

W poprzednią niedzielę, 26/10, znów oczywiście pojechałyśmy do Philly. Było super, bo mogłyśmy się spotkać i pogadać, zrelaksować, zresetować... No a poza tym poszłyśmy do zoo. Nikomu nie poleciłabym filadejfiskiego (hę?)... filadelfijskiego zoo z jednego powodu: zwierzęta w nim wyglądają na nieszczęśliwe. Zoo jest stosunkowo niewielkie (host mama powiedziała mi, że jest to jedno z najstarszych zoo w Stanach, więc pewnie dlatego) i naprawdę szare i smutne. Poza tym mają niewiele zwierząt. Nie bawiłyśmy się specjalnie dobrze, stwierdziłyśmy, że 20 dolarów poszło na zmarnowanie, ale jako, iż był to weekend poprzedzający halloween, zoo zorganizowało trick or treat, więc wszystkie dzieciaki były poprzebierane. Małe Olafy... <3

W czwartek moja mała A. miała paradę halloweenową, która odbywała się w budynku prywatnej uczelni. Pojechałam tam i przepadłam. Przepięknie usytuowany kompleks budynków w pseudo europejskim stylu (wiecie o co mi chodzi, Amerykanie mają hopla na stylizowanie swoich budynków a la "mają 500 lat"), a wszystko to na zamkniętej przestrzeni otoczonej lasem (i tak oto zabrzmiałam jak z reklamy..., a miało nie być tandetnie). Przepadłam też dlatego, że parada odbywała się w sali gimnastycznej uniwersytetu obok której był przeszklony basen i korty. Było na co popatrzeć. I nie, nie mam na myśli olimpijskiego basenu czy ciekawej faktury nawierzchni kortu. 
Parada jak parada. Mnóstwo Elz, tyle wam powiem.

Piątkową paradę starszej E. ominęłam. E. była przebrana za anioła. Słodziacko, naprawdę.
A potem było Halloween. W moim przypadku nie ma o czym mówić, bo się nie przebierałam i jedynie rozdawałam cukierki. Nie porywa mnie to święto, nie jest to zupełnie mój typ, ale bawiłam się naprawdę dobrze.

Cóż poza tym... Jesień jest przepiękna, chciałabym, żeby zima nigdy nie nadeszła. Ale niestety z dnia na dzień robi się coraz zimniej. Wiem, że spadnie śnieg, bo po tej stronie Stanów to norma. Na szczęście mój kochany maluszek A. nie lubi zimna i najprawdopodobniej nie będę musiała bawić się na dworze w śniegu.

 Jesień, moja ukochana pora roku w Stanach jest przepiękna!

Wszystkie dzieci w Ameryce mają domki na drzewach...

Sala gimnastyczna. U góry był balkon po którym ludzie biegali w kółko. Fantastyczna sprawa, szczególnie w zimie!

Pan Dzik ma polskie korzenie...? :)

 Mój mały banan <3 (denerwowała się, bo każdy do niej podchodził i mówił: mam ochotę cię zjeść, a ona jest na etapie brania wszystkiego bardzo na poważnie i nawet gdy mówię do niej moja mała księżniczko lub jesteś małym kotkiem tłumaczy mi: nie, ja jestem dziewczynką.



 Nasze dynie czekające na rozświetlenie :)
(moja druga od lewej).

 Trick or treaty

Nasz trzymetrowy kot stojący w ogrodzie.

Moja już rozświetlona dynia :)

Cóż poza tym... Zmieniłam płytę w samochodzie i już nie słuchamy soundtracku z Krainy Lodu (szczerze powiedziawszy po setnym przesłuchaniu wszystkich piosenek po prostu wymiękłam). Teraz słuchamy popularnych piosenek śpiewanych przez dzieci. Tak więc wszystkie te Bruno Marsy, Nicki Minaj, Katy Perry i inni przedstawiciele szeroko pojętej muzyki popularnej brzmią w dziecięcej wersji, oczywiście ze zmienionym w wielu przypadkach tekstem. Tak więc na przykład Bruno Mars nie śpiewa rzecz jasna I wanna be a billionaire so fucking bad tylko I wanna be a billionaire so very bad. Jedną piosenkę jestem w stanie słuchać i słuchać. Jest to Pocketful of sunshine którą lubimy obie z A. We mnie wyzwala endorfiny z rana. Cholera. Szczęście.


Na koniec:

Oho ho. Nic bardziej mylnego! Ja już biegam i jestem zaskoczona, że tak bardzo to polubiłam :)

Nowe buty gwarantem sukcesu :D
 
Trzymajcie się ciepło! :)

wtorek, 28 października 2014

#16 Minął miesiąc.

Dzisiaj mija pierwszy miesiąc od mojego przyjazdu do Stanów. Kilka refleksji, kilka życzeń na kolejne.

Po pierwsze: przyjazd tutaj to chyba najlepsza decyzja w moim dotychczasowym życiu. Ani aupairowanie we Francji, ani studia, ani nic innego nie dało mi dotychczas poczucia, że to jest to, co powinnam robić i że to jest właśnie ten czas. A w tym przypadku czuję stuprocentową pewność i zadowolenie, że tak, dobrze zrobiłam.

Podsumowując kilka najważniejszych kwestii:

Rodzinka:
Nie wiem ile jeszcze razy będę to pisać, pewnie, aż do znudzenia, ale moja rodzinka jest absolutnie najlepsza na świecie. Moja host mama jest cudowną kobietą o wielkim sercu. Zawsze najpierw myśli o innych, a dopiero później o sobie. Robi dla mnie bardzo wiele. Gdy tylko wspomnę, że coś bym zjadła, mogę być pewna, że w ciągu kilku następnych dni ona albo mi to kupi, albo mi to ugotuje, albo zabierze w miejsce, gdzie będę mogła tego spróbować. Traktuje mnie jak swoją siostrzenicę, jak sama mówi. I rzeczywiście tak jest. Mogę z nią porozmawiać o wszystkim w szczery sposób, co sobie niezwykle cenię.
Wiem, że ich poprzednia au pair była ideałem, host mama czasem wspomina, że Patty była cudowna, ale nigdy nie daje mi odczuć, że nie dorastam jej do pięt. Jestem pewna, że mnie porównuje i ocenia, jestem pewna, że są rzeczy w których jestem gorsza, ale nigdy nie czuję, że coś robię źle.
Dziewczynki, ośmioletnia E. i pięcioletnia A. są rewelacyjne. Grzeczne i urocze, a co najważniejsze usłuchane. Są rozpieszczone do granic możliwości, niemalże jak dziadowskie bicze, w duchu słynnego bezstresowego wychowania, ale na szczęście nie zachowują się jak małe gówniary, które niszczą au pairce życie. Nie, wręcz przeciwnie. Nie mam z nimi większych problemów. Od samego początku czuję, że jestem przez nie akceptowana i mam nadzieję, że tak już zostanie.

Okolica i znajomi:
Mieszkam 30 minut pociągiem od centrum Philly. To blisko i daleko. Blisko, bo w stosunkowo krótkim czasie mogę się dostać do miejsca, gdzie kwitnie życie. Daleko, bo w ciągu tygodnia nie opłaca mi się jechać do miejsca, gdzie kwitnie życie.
Na szkoleniu poznałam dwie prześwietne Polki z którymi się trzymam i z którymi spotykamy się w każdą niedzielę. Niestety mieszkają ode mnie jakieś pół godziny samochodem, więc nie mamy szans wyjść sobie wieczorem. To jest właśnie najgorsze w Stanach. Niby blisko, a jednak daleko.
Poznałam również jedną Niemkę, która mieszka w tym samym miasteczku co ja i na razie jesteśmy w fazie "umawiania się" na kawę, bo ona ma tutaj chłopaka, więc zrozumiałe, że jemu poświęca cały swój wolny czas.
Dzięki internetowi poznałam również wspaniałą Polkę, Dorotę, >klik<, z którą mam nadzieję zobaczyć się już niedługo!
Ale jeśli chodzi o "prawdziwych Amerykanów" to na razie nic z tego. Ale nie ustajemy z dziewczynami w poszukiwaniach amerykańskich znajomych, haha. Znalezienie więcej znajomych to moje życzenie numer jeden.

Angielski:
Cóż. Nie ma za bardzo o czym mówić na razie. Rozumiem więcej niż przed miesiącem i również mówię więcej. Ale chwilami jest bełkotliwie. Często frustruje mnie fakt, że nie mogę się płynnie i elokwentnie wysłowić. Czasem mam wrażenie, że już nigdy nie będzie lepiej i że już zawsze pani w okienku na dworcu na moją prośbę "bilet tam i z powrotem do Filadelfii" będzie się upewniać "bilet na lotnisko?".
Angielski mnie otacza i wierzę, że któregoś dnia naprawdę będę rozumieć wszystko i naprawdę będę mówić. To moje życzenie numer dwa na nadchodzące miesiące.

Ogólnie wrażenie:
Ameryka naprawdę mnie pochłonęła i muszę powiedzieć, że bardzo mi się to uczucie podoba.Nie spodziewałam się, że aż tak bardzo mi się tu spodoba, że wsiąknę bez zastanowienia w nowe życie. Z jednej strony wszystko jest jeszcze cały czas nowe, ciągle jeżdżę na GPSie, a z drugiej czuję się jakbym mieszkała tu już dobre kilka miesięcy.

Życzenia, marzenia, plany na przyszłość:
Tak jak wspominałam bardzo chciałabym mieć tu jakiś amerykańskich znajomych. Nie wiem, czy to marzenie się spełni, ale z B. ciągle rozmawiamy o tym gdzie można by poznać jakiś fajnych ludzi.
Chciałabym też widzieć progres w moim mówieniu po angielsku. Naprawdę. Proszę.
Chciałabym się zmobilizować i w końcu na poważnie zacząć biegać. 
Chcę wyjeżdżać i zwiedzać jak najwięcej. 
Mieć takie same lub nawet coraz lepsze relacje z host rodzinką.
I na koniec chciałabym żeby ten rok był rokiem do którego będę często wracać w nostalgicznych wspomnieniach.

piątek, 24 października 2014

#15 Dynie. Wszędzie dynie.



Piękne są te pomarańczowe warzywa, które przyozdabiają teraz niemal każdy amerykański dom. Ja dynię jem codziennie jako dodatek do owsianki. Polecam z cynamonem, jogurtem greckim i bananem. Najlepsza rzecz na świecie!

W sobotę pojechałyśmy z host mamą i dziewczynkami na farmę, kupić dynie na halloween. Wybrałyśmy cztery przepiękne, acz nieduże dynie i teraz stoją w kuchni i czekają na wydrążenie i przygotowanie ich na przyszły piątek. 
Miałam okazję zjeść jabłko w karmelu. Wybrałam wersję z orzeszkami na wierzchu i myślę, że to była dobra decyzja, bo słodycz jabłka i karmelu chyba by mnie zabiła. Ostatnio mam bardzo małą odporność na słodkie. Tutaj wszystkie jest słodkie, aż do przesady. 
Zabawa była przednia, tysiące ludzi, więc musiałam mieć na oku E., która kompletnie zwariowała na widok tylu dyni. Ale nie dziwię jej się. Ja też byłam oczarowana.



 Na tych nagrobkach widnieją zabawne teksty, np.: Here lies Joyce. It wasn't her choiceJim did itHere lies Ed. He's dead



 Na zdjęciu tego nie widać, ale na niektórych dyniach wycięte były naprawdę przepiękne obrazy, np. Mona Lisa czy Krzyk


 Takie samo jabłko jadła Cindy, hahaha, Boże, jak głupia czasem jestem :(




W piątek hostka zabrała mnie do restauracji na lunch. Ta kobieta zupełnie nie dba o moją linię. Na szczęście jemy przepysznie i bardzo zdrowo. Tyle się nasłuchałam o amerykańskim jedzeniu, że wybitnie się bałam tego w jakim stanie wrócę do Polski. Tego oczywiście jeszcze wiedzieć nie mogę, ale wiem jedno: będzie mi ciężko tu przytyć. Przykładowo: dziewczynki wczoraj na kolację jadły hamburgery, a my z hostką łososia. Na szczęście obie lubimy ryby, sałatki i warzywa, więc to gości na naszym stole codziennie. Tylko piątki są dniami niezdrowymi, kiedy to robimy sobie piknik przed telewizorem i wcinamy pizzę. Czasem można :)
No i kilka moich słodkich grzeszków z ostatnich tygodni:

 Po lewej: najlepszy, choć cholernie słodki, dodatek do dyniowych muffinów.
Po prawej: najlepszy wynalazek Ameryki, dynia w puszce!

 Pseudo zdrowe owocowe żelki. Uwielbiam je!

Oreo z masłem orzechowym dupy nie urywa, co nie zmienia faktu, że w trzy dni zjadłam całą paczkę :(

Masło orzechowe i dżemik. Kładziesz to na chlebek i smarujesz, smarujesz... - pewnie nikt nie pamięta bajki Sztrusik z której pochodzi ta piosenka :D Jestem zdziwiona faktem, że mi to smakuje, ale jednak!


W niedzielę znów byłyśmy z dziewczynami w Philly. Lubię to miasto. Bardzo mi się podoba, ale mam apetyt na coś więcej i chciałabym zacząć zwiedzać Amerykę na poważnie.






I na koniec kilka przypadkowych zdjęć:

 Hostka kupiła mi jajeczka eos o których dosłownie marzyłam w Polsce (mam obsesję na punkcie balsamów do ust), ale były dla mnie za drogie. Kocham ją.

 W Stanach nauczyłam się snapować czy jakkolwiek się na to mówi :D 

 A więc... zaczynam squat challenge, po raz drugi. Ciekawe czy dam radę.

Moja ukochana pora roku w Stanach jest tak piękna!

Już jutro weekend, nie mogę się go dosłownie doczekać! :) 
Życzę Wam udanej soboty i niedzieli!

poniedziałek, 13 października 2014

#14 Niedziela w Philly.

To ja dzień po dniu. Dwa koty w domu to o dwa koty za dużo. Oczywiście kocham te dwa małe upierdliwce, szczególnie Snickersa, który jest trochę jak pies i aportuje, ale jednak... dajcie mi jakąś psinkę do wytarmoszenia!

Niedziela w Filadelfii od początku zapowiadała się świetnie. Dzień zaczęłam na kolanach od poszukiwań zagubionego od trzech dni kolczyka. Miałam podejrzenia, że wpadł do kratki w której znajduje się grzejnik, ale na szczęście nie, leżał pod biurkiem. Od tego momentu wiedziałam, że to będzie dobry dzień. 
Na dworzec pojechałam samochodem, wsiadłam do pociągu, wysiadłam na 30th Street, spotkałam się z dziewczynami i ruszyłyśmy w miasto. 
Zaczęłyśmy od Starbucksa, jakżeby inaczej. A potem było już tylko lepiej... natknęłyśmy się na H&M i utknęłyśmy tam na dobre. Uwierzycie, że jesteśmy w Stanach i robimy zakupy w typowym, najbardziej typowym, najtypowszym (taak, nie ma takiego słowa, ale ono tak genialnie opisuje sytuację) europejskim sklepie? Inaczej być nie mogło. Obkupiłyśmy się po dziurki w nosie. Odwiedziłyśmy sporo innych sklepów w okolicy, ale jednak okazało się, że stary, dobry i sprawdzony H&M przebija konkurencję. Dzień zakończyłyśmy chińskim jedzeniem, które podziałało na mnie jak genialny przeczyszczacz... hm.

Abstrahując od niedzielnej wycieczki, ale pozostając w temacie sklepów muszę powiedzieć, że w piątek byłam w przegenialnym, przeogromnym centrum handlowym w którym znalazłam takie marki jak Forever 21, Louis Vuitton, Hermes, H&M... czyli mydło i powidło, sklepy dla bidoty jak i dla bogaczy. Miejsce do którego będę wracać, bo jest oddalone od mojej miejscowości o 15 minut autostradą.
Do tego centrum pojechałam z moją hostką. Kupiłam iPhona i kartę do niego, więc mam teraz świetny kontakt ze światem, jako iż hostka dopłaca mi 40 dolarów do telefonu, a za 60 dolarów mam duży pakiet internetu i darmowe rozmowy i SMSy do wszystkich. Czyli zaczynam się uzależniać od ciągłego dostępu do sieci. Bardzo straszne. Bardzo.
W piątek wieczorem pojechaliśmy na pizzę bingo do szkoły E. W skrócie: najpierw jedliśmy pizzę, a potem graliśmy w bingo. Wygrałam dwa razy. A potem musiałam się urwać, bo o 19.30 miałam jazdę i szalony instruktor zabrał mnie do centrum Philly, żeby pokazać mi "najgorętsze kluby w mieście". Cytując: "tu się schlejesz w trupa, tam ledwo się trzymałem na nogach, tu podrywałem jedną laskę (...)". Dodam, że hostka zapisała mnie do tej szkoły, bo jest prowadzona przez policjantów.

W sobotę natomiast byłam na Oktoberfest u sąsiadów. Dużo piwa, kiełbaski, kiszona kapusta... takie atrakcje. Poza tym było zimno, padał deszcz i była niezliczona ilość dzieci w każdym wieku. Ale oczywiście nie było żadnych przystojnych starszych braci opiekujących się młodszym rodzeństwem. Ani nieprzystojnych starszych braci jeśli mam być ścisła. Ani nawet starszych sióstr.
Czyli stałam jak ten kołek na tym zimnie w mojej przeczadowej różowej bluzie z napisem Arizona (przypadkowy prezent od hostki) i czułam się jak totalny dziwak.

 To było nawet ekscytujące.

 Moja czadowa różowa bluza z napisem "Arizona". Wybaczcie, że daruję sobie moją twarz, ale... Ale no nie, nie z tym uśmiechem, nie w tej bluzie, nie w tej bawarskiej czapeczce.

A po Oktoberfeście oglądamy "Krainę Lodu". A w samochodzie słuchamy tylko tego soundtracku... (i nie, nie wiem dlaczego to zdjęcie jest w tę stronę, nie umiem tego zmienić :/).


Robiłam zdjęcia panoramy miasta, nie chłopaków grających w piłkę. He he... he.. he... he...

Odwróćcie głowy/monitory i podziwiajcie. To miasto jest piękne!

Zabijcie, nie wiem czemu te wszystkie zdjęcia są w takim stanie mimo, że zostały odwrócone i powinny wyglądać normalnie. W każdym razie: bluza z GAPa to było moje must have. Kocham ją, serio!

W końcu znalazłam czas i zjadłam cukierki, które dostałam od współlokatorki-meksykanki na szkoleniu dla au pair :)

 Kocham te skarpetki. Ale wolę te ze świnkami. Kiedyś zrobię zdjęcie i Wam pokażę. Jakby co: H&M! of course :D

I to by było na tyle w dzisiejszym poście. Nadal:
- jest super,
- hostka jest kochana,
- dziewczynki przesłodkie,
- nie mam na co narzekać.

Juhu!